
Jej film może być nominowany do Oscara! Wywiad z Moniką Krupą!
Pochodząca z Wierbki Monika Krupa wyreżyserowała film „A co jeśli nic”. Film stara się o nominację do Nagrody Akademii Filmowej!
Monika Ociepka, Jura24: Jak wyglądały Pani początki?
Monika Krupa: Na początku była wielka filmowa miłość, pochłaniałam mnóstwo filmów, począwszy od spaghetti westernów, które kochała moja babcia, przez amerykańskie kino sensacyjne, po emitowane o godzinie 23:00 klasyki kina czy filmy artystyczne. Pamiętam, że w Zawierciu była wypożyczalnia DVD, którą raz w tygodniu odwiedzałam. Repertuar nie był spektakularny, ale to zawsze było coś. Teraz wszystko jest w internecie, można na bieżąco śledzić nie tylko kinowe nowości, ale także filmy, które zwyciężają prestiżowe festiwale filmowe. W tym gąszczu propozycji czasem można się zgubić, dlatego cieszę się, że było mi dane zakochać się w kinie w epoce płyt DVD i odchodzących powoli VHS. Potem była Szkoła Filmowa, która stanowiła przepustkę, aby dalej się rozwijać.
Kiedy postanowiła Pani zostać reżyserką?
Monika Krupa: Filmem interesowałam się odkąd pamiętam. Już w gimnazjum pisałam scenariusze szkolnych przedstawień, co sprawiało mi mnóstwo przyjemności. W liceum (I Liceum Ogólnokształcące im. Stefana Żeromskiego w Zawierciu) byłam już pewna, że chcę spróbować swoich sił w świecie filmowym, że to jest to, co chcę robić w życiu. Zdałam do Szkoły Filmowej w Łodzi i tak to się zaczęło. Pięć lat studiów, ale także praca na planie pozwoliło mi zdobyć pierwsze filmowe doświadczenia.
Kiedy nakręciła Pani swój pierwszy film?
Mój pierwszy film powstał jeszcze w czasach licealnych. Wspólnie z moją koleżanką Anią Uchnast nakręciłyśmy film, promujący nasze liceum. Nosił on tytuł „Spacer ze Stefanem” i miał zachęcić gimnazjalistów, aby wybrali Żeromski. Jeszcze rok temu widziałam, że można było go znaleźć na youtubie.
Jak wyglądały Pani studia w Szkole Filmowej w Łodzi?
5 lat studiów w Łodzi to był niezwykły czas. Mam z tego okresu dużo wspomnień, doświadczeń i przyjaźni, które trwają do dziś. To był także czas wzmożonej nauki, nie tylko sztuki filmowej, ale także siebie. W szkole kładziono nacisk zarówno na wiedzę teoretyczną, ale także praktyczną poprzez pracę na planach etiud studenckich. Myślę, że o czasach studiów mogłaby powstać niejedna książka.
Nakręcenie swojego debiutanckiego filmu za granicą – a dokładniej na innym kontynencie, to bardzo duże wyzwanie. Nie wahała się Pani?
To było duże wyzwanie i wiele osób odradzało mi, aby swój pierwszy film kręcić w tak trudnych warunkach. Dodatkowym utrudnieniem było znalezienie finansowania. Mimo to, od początku mocno wierzyłam, że się uda. Pół roku trwało zdobywanie niezbędnych pozwoleń na kręcenie w Egipcie, które są bardzo kosztowne (1 dzień kosztuje ok. 1000 dolarów). My mieliśmy zamiar spędzić tam 40 dni. Trzeba było się nagimnastykować, żeby zdobyć pozwolenie na preferencyjnych warunkach. Mnogość wyzwań, które piętrzyły się przed wyjazdem sprawiły, że nie miałam czasu się bać, ani wahać. Strach przyszedł trzeciego dnia w Kairze. Pamiętam, że nie mogłam spać całą noc, przez chwilę rozważałam powrót do Polski, a to za sprawą dwóch rzeczy. Na miejscu okazało się, że zgoda, którą otrzymaliśmy została nam cofnięta lub zaginęła, a to oznaczało, że nie możemy kręcić. Biegaliśmy z operatorem po wszystkich możliwych egipskich urzędach i nikt nie chciał nam pomóc. Druga rzecz to sam Kair, w którym chwilę wcześniej była rewolucja. Na ulicach mnóstwo spalonych samochodów, pełno żołnierzy, bieda i brud. W oczach ludzi był widoczny strach. Czułam się zagrożona. Ludzie zaczepiali nas na ulicy, byli niemili i czasem agresywni. Byliśmy jednymi z nielicznych przyjezdnych w Kairze. Z uwagi na nasz budżet znaleźliśmy się w mało bezpiecznym miejscu. Na szczęście po przyjeździe do Luksoru, wszystko zaczęło się układać. Jakimś cudem znalazła się nasza zgoda, na widok której razem z operatorem zaczęliśmy płakać, ludzie byli przyjaźni i mogliśmy zacząć zdjęcia.
Skąd wzięła Pani fundusze na nakręcenie filmu?
Czasu na znalezienie finansowania miałam bardzo mało, do tego nikt nie chciał sponsorować debiutanckiej produkcji w Egipcie. Dlatego moja ekipa, czyli operator Filip Drożdż i montażysta Miłosz Janiec zgodzili się pracować za darmo, ale potrzebne były pieniądze na bilety, jedzenie, pozwolenia. I tutaj z pomocą przyszli najbliżsi. Moja mama zaciągnęła w banku kredyt, abym mogła pojechać pierwszy raz do Egiptu w 2014 roku, drugą część pieniędzy pożyczyła mi przyjaciółka. Czułam na sobie sporą odpowiedzialność za wiarę, jaką mnie obdarzyli i wiedziałam, że muszę zrobić wszystko, aby nie zawieść ich zaufania. Bez ich wsparcia pewnie nie dałabym rady. Celem pierwszego wyjazdu było nie tylko nakręcenie części zdjęć do filmu, ale także zdobycie materiału, którym miałam zamiar przekonać decydentów (czyt. Polski Instytut Sztuki Filmowej) o dofinansowaniu mojego projektu. I udało się, choć to wszystko od pierwszych zdjęć do premiery filmu trwało prawie 5 lat. Potem na swojej drodze spotkałam wiele wspaniałych osób, które pomagały mi w trakcie produkcji, tj. moich producentów, opiekuna artystycznego Pawła Łozińskiego i wielu, wielu innych. Nie mogę tu nie wspomnieć też o szefowej kampanii promocyjnej filmu Agnieszce Franusiak, która dołączyła do projektu przed ostatnim wyjazdem i jest w nim do dziś.
Gdzie można obejrzeć film?
Na razie film jest w tzw. obiegu festiwalowym, po nim chciałabym pokazać film w telewizji lub za pośrednictwem jednego z serwisów streamingowych. Może w tej perspektywie udałoby się go wyświetlić również w MOK w Zawierciu? Kto wie…
Jak wygląda proces starania się o Nagrodę Akademii Filmowej?
Po zwycięstwie filmu w konkursie krótkometrażowych filmów dokumentalnych na 36.WFF otrzymałam tzw. Oscarową kwalifikację. W ubiegłym roku złożyłam wszystkie niezbędne dokumenty w AMPAS i znalazłam się na tzw. długiej liście. Co w teorii oznacza, że członkowie Amerykańskiej Akademii Filmowej mogą teraz oglądać i głosować na film. W praktyce oznacza, że to początek długiej i kosztownej drogi, bez której można od razu zapomnieć choćby o cieniu nadziei, aby przejść dalej. Dlatego niezbędne było znalezienie profesjonalnej agencji w USA oraz zdobycie budżetu na promocję, który zaczyna się liczyć od dziesiątek tysięcy dolarów. Nasz przy tym jest bardzo skromny, ale wystarcza na podstawowe działania promocyjne w USA, których celem jest dotarcie na członków Amerykańskiej Akademii Filmowej, żeby usłyszeli o filmie, zobaczyli go i być może oddali na niego swój głos. Kolejnym etapem jest znalezienie się na shortliście, z której wybierane są nominowane do Oscara filmy (ogłoszenie 9 lutego 2021). Staranie się o Nagrodę Amerykańskiej Akademii Filmowej to skomplikowany proces, wymagający z pewnością pieniędzy, wiedzy i szczęścia.
Aby dotrzeć do członków Akademii Filmowej powstała zbiórka na kampanię promocyjną filmu „A co jeśli nic”. Na jakim jest etapie?
Zbiórka zakończyła się 24 stycznia, zebraliśmy ok. 17 tys. zł. Przeszło to nasze oczekiwania i jestem miło zaskoczona tak pozytywnym odbiorem i wsparciem wielu osób. Dzięki naszym darczyńcom możemy starać się spełniać American Dream.